niedziela, 23 października 2016

Choroba, szpital... próba dla związku?

Grypa żołądkowa- wyczerpująca, wykańczająca, osłabiająca. Noc pełna niespodzianek, tylko nie snu! Szósta rano, ostatni raz w WC, niemoc, ale ogromna potrzeba snu. Chwila, moment, zimno-gorąco, zimne poty, zawrót głowy, upadam, co się dzieje? Budzę się, leżę, w ręce telefon. Głowa boli- uderzyłam w ścianę. Zimno! Cholernie zimno, ale nie mam siły wstać. Ostatkiem sił wybieram numer do Niego- śpiącego na piętrze- "Przyjdź do łazienki, pomóż mi". Za moment podnosi mnie, ale nogi nie działają. W końcu udaje mu się mnie przetransportować na kanapę, temperatura 35,4 st.C. Czuję się okropnie. Leżę dalej przykryta kocem. Zasypiam. Budzę się i dzwonię do przychodni. Lekarz nawet mnie nie bada. Mam to przeczekać. Zwolnienie z pracy na cały tydzień. Głowa boli od uderzenia, w razie czego mam jechać na SOR. Nie mam sił. W domu leżę, bez sił. Wszyscy się martwią. Głowa cały czas boli. Następny dzień głowa nadal boli. Wieczór - jadę na SOR. Odsyłają na pomoc świąteczną. Tam prawie 3 godziny czekania, skierowanie na oddział neurologiczny, dostaję zastrzyk z ketonalu. Kolejne 2 godziny czekania na izbie przyjęć. Przyszła łaskawie pani doktor i odesłała do domu, ze skierowaniem na przyjęcie na oddział za kilka dni. Paranoja. Ledwo żywa i odesłana do domu. Ale niestety nie ma się co kłócić!


Dzieci do babci. A ja do szpitala. Kolejne 2,5 godziny czekania na izbie przyjęć. Zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Wreszcie przyszedł lekarz. Pół godziny rozmowy, wypisywania formularzy i na oddział. Smutno mi. Obce osoby, choroba wokoło. Szpital to nic fajnego. Badania. Prześwietlenia.


Ale, żeby tego było mało córka trafia na pomoc doraźną z wysoką gorączką. Skierowanie na oddział pediatryczny. Jestem z nią i mężem. Idziemy na oddział. Ordynator zauważa mój wenflon. Zwraca mi uwagę, że nie powinno mnie być na innym oddziale. Ale jak ja mam nie być przy dziecku? Małej zakładają "motylka", dostaje kroplówkę, śpi wymęczona. Mąż przywiózł rzeczy, piżamki i ulubione zabawki małej. Będzie z nią w szpitalu. Mam wspaniałego męża. Przekonuję się o tym kolejny raz. Trzy dni mała w szpitalu, tata razem z nią. Ja dochodząca z 3-go piętra.


U mnie bez zmian. Ketonal dożylnie, badania. Tomograf, EEG, EKG. W końcu rezonans. Półtora tygodnia leżenia, fajni ludzie, nowe znajomości. A mąż mimo, że zajęty pracą, to i do dzieci codziennie zaglądał, do mnie przyjeżdżał.


Wyszłam ze szpitala, zwolnienie na 2 tygodnie po szpitalu. Mogłam odetchnąć z ulgą, już po wszystkim, chyba będzie dobrze. Ale jedno nie daje mi spokoju- co to było? Co mi się stało? Panika, płacz przechodzący w szloch. Bezdech. Nerwy dają o sobie znać. Nie mogę oddychać. Błagam męża o pomoc. On przerażony przytula, masuje, otwiera okno, przynosi wodę. Jest ze mną. 2 w nocy, a On przy mnie, opiekuje się, ja ryczę! Uświadamiam sobie, że mogę to wszystko stracić, że może być coś nie tak, że w rezonansie coś wyszło i będę musiała zostawić moich bliskich, których tak bardzo kocham.


Odbieram wypis ze szpitala, to torbiel. Czytam w internecie- to nic groźnego, ale pod stałą opieką muszę być i uważać na głowę. Ulga. Odetchnęłam.


Kolejny raz dostałam szkołę życia. Kolejny raz uświadomiłam sobie jak wielka jest nasza miłość. Jak to dobrze mieć przy sobie bratnią duszę, kogoś kto od 20 lat jest przy mnie i kocha jak nikt inny. Będziemy razem do końca... do końca...


KOCHAM :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz