wtorek, 29 sierpnia 2017

Cudowne wakacje w Białce Tatrzańskiej :)

To były świetne wakacje. Uwielbiam sprawiać bliskim radość i chyba mi się udało. Gdy dotarliśmy do naszego hotelu Willa Skałka w Białce Tatrzańskiej, byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Chociaż przeraziła nas trochę budowa kolejnego hotelu obok naszego, bo obawialiśmy się hałasów, jednak nie było to uciążliwe, ponieważ w ciągu dnia zazwyczaj nie było nas na miejscu. Obsługa hotelu bardzo miła. W hotelu winda, żeby można było bez problemów dostać się z walizkami na 2 piętro- dzieciaki zachwycone :) Od razu poszliśmy na obiad, bo akurat była pora posiłków. Na obiad pierwszego dnia dostaliśmy wazę zupy pomidorowej- przepysznej, do tego drugie danie ziemniaczki, sałatka i kotlet z oscypkiem. Wszystko świeże, pyszne. Do tego świeży kompocik i ciasto. I tak codziennie! Jedzenie było urozmaicone, codziennie co innego, inna zupa, inne ciasto. Pysznie. Nasz pokój cudowny, dość duży, jedno duże łóżko i jednoosobówka. W zupełności wystarczające. Oczywiście w pokoju łazienka, a w niej ręczniki i kosmetyki do kąpieli. Ogólnie na pierwszy rzut oka hotel zrobił na nas bardzo dobre wrażenie. Później poszliśmy do piwnicy, w której mieścił się pokój zabaw dla dzieci i dorosłych. Małpi gaj, zabawki dla dzieci, bilard, playstation, piłkarzyki umilały nam czas. W piękny i słoneczny dzień mogliśmy posiedzieć na zewnątrz na placu zabaw dla dzieci. Były tam również ławki, leżaki, trampolina, miejsce na ognisko i grill. Świetna sprawa. Z naszego hotelu mieliśmy bardzo blisko na Termy Bania. Dlatego wieczorami chodziliśmy tam do pizzerii. Jednego wieczoru uczestniczyliśmy w koncercie The King's Friends- świetna aranżacja i wykonanie utworów Elvisa Presleya. Dwa razy byliśmy w samych termach, zabawa przednia, chociaż Pola na początku wystraszyła się krzyku dzieci i tryskającej wody. Bardzo szybko się odnalazła i szalała w wodzie z innymi dziećmi.


Zaplanowałam dni tak, żeby codziennie być gdzieś i coś zobaczyć. Nie chciałam planować chodzenia po górach, bo znam swoje dzieci i wiem, że będą ich nogi bolały, że nie będzie im się podobać, więc raczej nastawiłam się na rozrywkę. Dwa dni na termach- to chyba najbardziej ucieszyło dzieci, chociaż po koncercie Elvisa Pola stwierdziła, że się w nim zakochała :) Ale jak stwierdziła nie będzie jej mężem :) Jednego dnia pojechaliśmy do Zakopanego, bo bardzo chcieliśmy zobaczyć Krupówki. No i rozczarowaliśmy się bardzo. Myśleliśmy, że spotkamy tam stare chaty, bacówki, w których będzie można kupić pamiątki, zjeść jakieś pyszne regionalne jedzenie. A tu kamienice, domy z drewna i bali, a w nich "Orsay" i inne sieciowe sklepy. To nie to czego oczekiwaliśmy. Było dość zimno- tylko 9 stopni i dlatego musiałam kupić Poli rękawiczki. Pochodziliśmy trochę i wróciliśmy do Białki. Tam poszliśmy na plac zabaw przy Termach- Bania Kids. Duży plac dla dzieci. Płacisz raz i dzieci mogą ze wszystkiego korzystać. Fajna sprawa. Dzieciaki ubawiły się świetnie.


Innego dnia wybraliśmy się na Gubałówkę. Chodziło nam o to, żeby wjechać kolejką. Nawigacja poprowadziła nas Drogą Papieską- piękna trasa- do chaty kobieciny, u której zostawiliśmy auto a dalej szliśmy pieszo. Dzieciaki już miały dosyć wchodzenia, mimo tego, że to było niewiele ponad kilometr. Szliśmy piękną drogą, ale na końcu znowu rozczarowanie. Okazało się, że na Gubałówce kolejny długi deptak ze straganami, balonikami, restauracjami, zamkami dmuchanymi. Straszne. Obiecaliśmy dzieciom przejażdżkę kolejką, więc musieliśmy ich tam zabrać. Przejechaliśmy w dół i w górę. Na dole nie chciałam zostawać zbyt długo, bo tam było jeszcze gorzej niż na górze. Zobaczyliśmy co chcieliśmy i pojechaliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej. Tam bardzo chciałam odwiedzić restaurację Magdy Gessler "Schronisko smaków". Chciałam posmakować Jej kuchni, zobaczyć czy pokrywa się z tym, co mówi w kuchennych rewolucjach. Kiedy podjechaliśmy pod restaurację parking był pełen. To o czymś świadczy- z pewnością o tym, że to restauracja znanej osoby. Zamówiłam kwaśnicę, dzieciaki lody, mąż kawę i dzbanek soku z arbuza. Zacznę od kwaśnicy- na bogato- dużo kapusty, mięsa, ale smak jak kapuśniak u mojej mamy, dlatego twierdzę, że nic mi nie urwało :) Lody, które jadły dzieciaki były przepyszne, domowej roboty, z owoców. Dzieciaki zachwycone. Ja wypiłam cały litrowy dzbanek lemoniady. Była przepyszna- dawno tak dobrej nie piłam. Lemoniada zrobiona z wody gazowanej, z arbuzem, cytryną, pomarańczą i truskawką. Pychota! Wzięłam też sobie dwie nalewki na wynos - wiśniową i cytrynówkę oraz konfiturę z jagód. Spróbujemy, zobaczymy.


Po pobycie w Białce pojechaliśmy do Krakowa. Mieliśmy tam wynajęty pokój w hotelu. Jedna noc, tylko na szybkie zwiedzenie tego, co najważniejsze. Pokój w hotelu nie powalił nas. Po tym co zastaliśmy w Białce, tu byliśmy rozczarowani. Ale to tylko jedna noc, więc damy radę. Zostawiliśmy walizki i poszliśmy zwiedzać. Czasu mieliśmy mało, więc od razu chcieliśmy zacząć. Przeszliśmy ulicą Floriańską na Rynek. Ależ tam jest pięknie. Rynek w Krakowie mnie zachwycił. Już teraz rozumiem dlaczego ludzie tak kochają to miejsce. Jedno co mi się nie podoba to ten ogrom ludzi, ale trudno się dziwić. Przeszliśmy przez Rynek, idąc dalej ulicą Grodzką do Wawelu. Po drodze podziwialiśmy piękne kamienice i ten niepowtarzalny klimat krakowskich uliczek. Obeszliśmy Wawel dookoła, nie wchodząc nigdzie dodatkowo. Poszliśmy do Smoka Wawelskiego, w końcu dzieciaki chciały go zobaczyć. Po tej wędrówce wróciliśmy na Rynek, po drodze zwiedzając Planty, ulicę Franciszkańską, Bracką. Na Rynku zjedliśmy jeszcze kolację i przy blasku księżyca, ulicznych lamp, wróciliśmy do hotelu. Następnego dnia po śniadaniu wróciliśmy do domu.


Tak w Białce minęło nam 5 dni. Bardzo intensywnych, ale fajnych, rodzinnych, pełnych zabawy i czasu spędzonego razem. Kolejny dzień w Krakowie był równie cudowny. To był piękny czas, nasz czas. A tym, którzy zastanawiają się dlaczego nie zdobywaliśmy szczytów, Dolin i innych atrakcji, niech najpierw sami pojadą z dziećmi na taką wyprawę, wtedy zrozumieją :)


Miłego :)

niedziela, 20 sierpnia 2017

Regaty o puchar Kłoskowa 2017 :)

Sobota, 19.08.2017r.  godz.14:00


To mój pierwszy raz. Zawsze bałam się pływać, bo mam chorobę morską. Przed startem obawiałam się, że mogę nie podołać. Ale w Nowym Jorku płynęłam promem, to może i tym razem dam radę? Usiądę na zewnątrz, bo w środku głowa może zwariować. Kolejny raz przekonałam się, że to chyba jakieś moje fanaberie! Wsiadłam na łódź i o dziwo nic mi nie było! Głowa nie wariowała, nie kręciło mi się, nie było niedobrze! Nawet winko sobie popijałam i nic mi nie było. Może już mi minęło? Powiem szczerze, bardzo mi się spodobało. Stwierdzam, że to może się podobać. Było niesamowicie. Płynęliśmy 2 godziny. Oczywiście była rywalizacja, ale taka zdrowa. Nie mieliśmy parcia. Te regaty organizowane są przez prywatną osobę- Pana Kłosa (stąd nazwa "Regaty o Puchar Kłoskowa"). I meta jest właśnie u tego Pana. Zacumowaliśmy przy pomoście i poszliśmy zobaczyć cudowną posiadłość. Już z wody widać było piękną roślinność, świetnie utrzymany ogród. Przeszliśmy ogród dookoła. Różnorodne rośliny, drzewa, przepięknie utrzymana trawa- dosłownie dywany. Gdzieś wśród roślinności ukryte jacuzzi, sauna, winiarnia, ogromny staw z plażą i placem zabaw dla dzieci (żałuję, że dzieciaki nie popłynęły z nami). Świetna impreza przy ognisku, z szantami (choć nie lubię, to jakoś nie przeszkadzał mi śpiew Komandora). Oprócz kiełbaski, można było napić się różnego rodzaju alkoholi i soków. Było świetnie. Już dawno nie byłam na tak dobrej imprezie. Wypływaliśmy o 22:00, więc już było ciemno, do tego braliśmy dwie łodzie na hol. Niesamowite uczucie. Po drodze okazało się, że jeszcze jedna łódź stoi na jeziorze i potrzebuje holu, więc odprowadziliśmy łodzie, które mieliśmy na holu do przystani i popłynęliśmy po tamtą. Było świetnie :) Myślę, że będę częściej bywalczynią na łodzi, a może zacznę brać udział w regatach? :)


Się zobaczy :) Miłego dnia :)

wtorek, 15 sierpnia 2017

Wakacje :)

Po moim powrocie z Nowego Jorku pierwsze co powiedział mój mąż to... "koniec wakacji, nie mamy pieniędzy!" Nie wiedział jeszcze, że ja już miałam w głowie kilka pomysłów. Na pomoc przyszedł mi jak zwykle internet. Dostałam kilka maili z travelist z atrakcyjnymi ofertami w różnych miejscach Polski. Popatrzyłam, pomyślałam, zrobiłam biznes plan :) policzyłam i wyszło mi, że jestem w stanie coś tam uzbierać. Nie wierzę już w teksty "nie mamy pieniędzy". To znaczy, jak się o tym nie myśli i nie ma się planu to oczywiście można by tak powiedzieć. Nie po to zaczęłam dodatkowo zajmować się szkoleniami w pracy, brać dodatkowe rzeczy, żeby teraz mówić, że nie mam pieniędzy.


Obejrzałam oferty. Morze- nie bardzo, mąż nie chce. Góry- hmmm... Szklarska, Karpacz - powiało nudą, a ceny trochę za wysokie. I nagle jest! Oferta dla rodzinki z Białce Tatrzańskiej za 1945zł, z wyżywieniem! Zadowolona dzwonię do męża, po drugiej stronie kabla cisza. Nie jest zadowolony. Wytłumaczyłam mu jednak, że dzieci nie były na wakacjach, Jemu też przyda się wypoczynek, bo cały rok pracuje i musi mieć choć chwilę odpoczynku. Po dokładnym zapoznaniu z ofertą okazało się, że to jednak nie to. W zamian znalazłam nową ofertę w Białce za 1500zł z wyżywieniem :) 100 metrów od Term Bania. To jest to! Zarezerwowane, wpłacona zaliczka i można się pakować :) Później na booking.com znalazłam też hotel na jedną noc w Krakowie, bo tam jeszcze nie byliśmy, a szkoda byłoby być tak blisko i nie skorzystać. Pozwiedzamy i wrócimy do domku wypoczęci ;)


Już się nie mogę doczekać :)

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Ja, On, My... od 20 lat razem :)

7.07.1997


Dzień jak każdy inny. On zabrał mnie nad jeziorom- jechaliśmy mercedesem Jego taty, posiedzieliśmy, pogadaliśmy, jak zwykle, nic szczególnego. Byliśmy przyjaciółmi, opowiadał mi o swoim życiu, ja Jemu o moim. Nie był moim wyśnionym, wymarzonym. Kiedy dzwoniłam i prosiłam, żeby przyjechał po mnie o 3 w nocy na dyskotekę nigdy nie było problemu! Był zawsze, czułam się z Nim dobrze. Nie widziałam w Nim mojego chłopaka, a już na pewno nie męża! Robił dla mnie wszystko. Oczywiście podobało mi się. Przyjechaliśmy pod mój blok, odprowadził mnie do klatki i wtedy to się stało... zapytał czy będę z Nim chodzić! Aaaaaa... myślałam, że ucieknę! Jakoś tak chciałam spróbować i powiedziałam "TAK", dałam Mu buziaka w policzek i uciekłam do domu. Śmiech mnie ogarnia, jak sobie przypomnę, ale to było niesamowite. W domu długo leżałam w łóżku i nie mogłam dojść do siebie, rozpamiętując ten "namiętny" pocałunek :)


7.07.2017


Dwójka wspaniałych dzieci, cudowny dom, My- kochający się mocniej niż kiedykolwiek! Szalejący za sobą, jak młodzi. Kolacja w restauracji, dobre jedzenie, winko, kolorowe drinki, później wyjazd nad to samo jezioro- jak dwadzieścia lat temu. Niesamowite, jak ten czas leci. Mija wszystko bezpowrotnie, a MY jesteśmy, trwamy, kochamy się, kłócimy, godzimy, przytulamy, szczypiemy, gilgamy, całujemy...


I tak już na zawsze... do końca... RAZEM :)

Nowy Jork dzień VII :)

Wtorek 13.06.2017r.


To już ostatni dzień. Żal wyjeżdżać. Nie wiedzieć kiedy to minęło. Najbardziej intensywny tydzień w moim życiu, ale bardzo owocny. Wstałyśmy od rana, biegiem do metra i zgadnijcie gdzie mogły baby pojechać?? Oczywiście Piąta Aleja, Victoria's Secret, H&M na Times Square, M.A.C. Sklepy nasze, ogromne nerwy, żeby ze wszystkim zdążyć. W końcu o 15:00 mamy opuścić mieszkanie. Dosłownie biegałam po sklepach, żeby zrobić jeszcze ostatnie zakupy. Jak na złość wszędzie długie kolejki do kas, do przebieralni. Szlag by to trafił! Ale dałyśmy radę ze wszystkim. Ostatnie zdjęcia, spojrzenia na zatłoczony Times Square. Biegiem do domu. Około 14.35 byłyśmy na East Village (tam, gdzie mieszkałyśmy), ale byłam tak głodna, że stwierdziłam, że musimy się jeszcze gdzieś najeść. Poszłyśmy dwie ulice od naszej, gdzie mieszkałyśmy i weszłyśmy do Iggy's Pizzeria. Tam zamówiłyśmy sobie - ja dwa kawałki pizzy, każdy inny, z innymi dodatkami, Wika jeden. Pizza przepyszna! Prawdziwa włoska, cienkie ciasto, nie przesadzone z serem, dodatkami, ale wszystko bardzo smaczne. Najadłyśmy się i mogłyśmy biec do domu, bo pewnie George już czeka. Dużo się nie pomyliłam. Był. Pomógł nam znieść walizki na dół. Pożegnaliśmy się i my poszłyśmy do metra, a On w swoją stronę. Nas czekała prawie 40-minutowa podróż metrem na Brooklyn, później przesiadłyśmy się w pociąg, który rozwozi podróżnych po terminalach na lotnisku. I tym sposobem straciłyśmy 8$, a nie 70$ na taxi! Następnym razem już będę wiedzieć, jak dojechać na Manhattan. W metrze znalazło się kilku facetów, którzy nam pomogli z naszymi walizami. Jeden facet powiedział nam, że pojedzie z nami do naszej stacji i powie co dalej. Tak też zrobił. Dotarłyśmy na terminal 7, z którego o 22:00 miałyśmy lot do Polski. Nie obyło się bez atrakcji. Podczas ważenia walizek okazało się, że mam nadbagaż i zapłacę tylko za bagaż główny 110$! Rozpoczęło się przepakowywanie walizek na podłodze na lotnisku- nie byłam jedyna! Ale w samolocie było mi wreszcie ciepło, bo wszystkie bluzki miałam na sobie :) Cuda robiłyśmy, żeby stracić zbędne kilogramy. Kosmetyki poszły do kosza, wszystko, co wydało mi się niepotrzebne wylądowało w śmieciach. I jak już podeszłam do ostatecznego ważenia, okazało się, że nawet nie mam 20 kilo.


Na lotnisku kupiłam mężowi (za ostatnie dolce) whisky "Gentelmen Jack". To ucieszyło Go bardzo :) Oczywiście nie mogłam tego zabrać na pokład, więc pani w kasie zapakowała szczelnie w torbę foliową, z mojego biletu spisała dane i alkohol mogłam odebrać dopiero przed wejściem do samolotu.


Powrót Dreamlinerem- o wiele wygodniejszy niż ten, którym leciałyśmy do NY. Jedyna wada to polska załoga, która była naburmuszona, obrażona, nie potrafiła profesjonalnie się zachować. Stewardessy były raczej irytujące i denerwujące, niż pomocne. Pilot tak szarpał samolotem, jakby pierwszy raz leciał. Cieszyłam się kiedy bez problemów wylądowaliśmy w Warszawie na Okęciu. Na lotnisku po dopełnieniu wszystkich formalności, przywitali nas nasi najbliżsi. Mój mąż z bukietem pięknych kwiatów, stęskniony, przytulił mnie tak, jakbyśmy się z rok nie widzieli. To było nam potrzebne. Chociaż kolejny wylot już razem :)


Było wspaniale. Nie zamieniłabym tego za nic. Nie żal mi pieniędzy, czasu, nerwów, strachu. Warto było. Dałam radę i jestem z siebie bardzo dumna! :) Polecam każdemu!

Nowy Jork dzień VI :)

Poniedziałek 12.06.2017r.


Kolejny dzień pełen wrażeń. Tego dnia wizyta też na drugim końcu wyspy. Dziś kilka atrakcji, ale niesamowicie pięknych, ważnych, ciekawych. Byłam bardzo podekscytowana. Około 10.00 wyruszyłyśmy na statek Circle Line Cruises, którym miałyśmy opłynąć wyspę. Pojechałyśmy w tamtą stronę metrem. Później musiałyśmy kilka przecznic przejść pieszo. Po kilku przecznicach okazało się, że poszłyśmy w drugą stronę- mapa nam podpowiedziała :) Nie było problemu- cofnęłyśmy się i poszłyśmy do portu. Port dość duży, nasz prom stał i czekał na klientów, inne promy przypływały, odpływały, na zmianę. Stała też ogromna motorówka, pomalowana na zielono, z zębami- rekin! Niesamowite wrażenie. Kiedy ludzie wsiedli, motorówka mimo swoich gabarytów, na pełnej mocy wycofała i wypłynęła daleko od portu. Miała takie odejście, że zastanawiałam się jakie to uczucie (dopiero po powrocie wieczorem do domu, obejrzałam nasz CityPass i okazało się, że mogłyśmy tym płynąć za free!- nic straconego, następnym razem).  Wymieniłyśmy karnet na bilet i poszłyśmy wsiąść na pokład- przed wejściem jak do każdej atrakcji- stały osoby z obsługi, bardzo miłe kobiety, jedna czarnoskóra- fantastyczna babka, której spodobał się mój wachlarz! Wymieniłyśmy kilka zdań- powiedziałam jej, że ten wachlarz ma 30 lat- zareagowała bardzo żywo, z uśmiechem i humorem przeprowadziła nas przez zdjęcia, po czym wprowadziła na pokład. Uwielbiam Nowy Jork za fantastycznych ludzi, za uśmiechy, pozdrowienia, życzliwość, bardzo mi tego brakuje. Tam na każdym kroku można spotkać się z życzliwością i nie interesuje mnie czy to jest prawdziwe czy nie- człowiek czuje się cudownie mając wokół tak świetnych ludzi- chce się żyć :) Najpierw usiadłyśmy na samym tyle, ale upał prawie 40-stopniowy nie dał nam długo siedzieć. Poszłyśmy do środka, gdzie była klimatyzacja. Po odbiciu od portu musiałyśmy wyjść na zewnątrz, ponieważ dopiero tam mogłyśmy poczuć i zobaczyć wszystko z tej najlepszej perspektywy. Zrobiłam mnóstwo pięknych zdjęć. Mogłam obejrzeć całą wyspę z pięknego promu. Cała dzielnica finansowa wyglądała nieziemsko, później przepłynęliśmy pod Mostem Brooklińskim i Manhattańskim. Tam są piękne zdjęcia. Statua Wolności z bliska wygląda nieziemsko. Płynęliśmy dość długo, bo prawie 3 godziny. Po powrocie poszłyśmy do metra i dalej zwiedzać wyspę.


Kolejnym punktem na mojej liście atrakcji było Muzeum 11 września. Z jednej strony cieszyłam się, tą atrakcję zostawiłam na koniec. Muzeum zrobiło na nas ogromne wrażenie. Ja pamiętam tamten straszny czas. Wika oglądała wszystko z zapartym tchem. Dotarłyśmy na miejsce, muzeum jest usytuowane pomiędzy fontannami, które powstały w miejscach po wieżach WTC. Muzeum jest bardzo duże. Zjeżdża się w dół schodami i powoli wyłania się tragedia, która miała miejsce 16 lat temu. Wszędzie są pozostałości po wieżach, wydobyte z gruzów. Jest ściana, są schody ocalałe z gruzów, silniki od wind, ambulans i wóz strażacki wydobyte z gruzów. Wszędzie wyświetlane są cytaty z osób, które zginęły w wieżach, w samolotach. W tle można usłyszeć ostatnie rozmowy osób, dzwoniących z biur, samolotów. Po kolei odkrywamy co się wówczas stało. Najpierw mamy dwie wieże, pokazane na kilka minut przed atakiem, filmy ludzi- turystów, którzy nagrywali Nowy Jork przed atakiem. Następnie pokazany jest atak i każda minuta po nim. Idziesz powoli i oglądasz tragedię tysięcy ludzi. Widzisz uśmiechy, zabawę, chwilę później samolot wbija się w wieżowiec, konsternacja, wszyscy krzyczą, niedowierzanie. Mija chwila, wszyscy zastanawiają się co to było i kolejny samolot wbija się w drugą wieżę. Wtedy nie ma już wątpliwości. Na ścianach Muzeum telewizory, na których wyświetlane są wiadomości z całego świata z jednym widokiem- płonące wieże WTC. Po kolei oglądasz obrazy, słuchasz dźwięków, całe twoje ciało pochłania sygnały płynące z każdej pamiątki po wieżach, po ludziach tam pracujących, po strażakach, którzy tam zginęli. W dodatku w Muzeum jest zimno, światło jest przyciemnione. Zrobiono zakamarki, w których można oglądać krótkie, kilkuminutowe filmy, słuchać rozmów z wież kontroli lotów, z samolotów. Ostatni stop poświęcony jest samej Al Kaidzie. Jest tam mowa o Bin Ladenie, o całej organizacji, ludzie muszą wiedzieć o co poszło, co było powodem tak okrutnego ataku. Wszędzie stoją takie wysokie tuby, wyglądające jak śmietniki, ale w tym wypadku to pojemniki z chusteczkami higienicznymi. Wielu ludzi poruszonych, płaczących, rozmawiających, wymieniających doświadczenia z tamtego okresu. Niesamowite. Widać jednak, że Ameryka jest silna i dała sobie radę, podniosła się z tej ogromnej tragedii. Wszędzie czuć tam nadzieję na lepsze jutro. Wrażenie niesamowite, wspomnienia wracają, człowiek wychodzi skupiony, zasmucony, ale z nadzieją.


Oczywiście poszłyśmy zobaczyć fontanny. Dookoła nazwiska ofiar. Gdzieniegdzie włożone białe kwiatki, oznaczające, że dana osoba obchodzi urodziny. Człowiek uświadamia sobie ogrom tragedii. Wszędzie pełno ludzi, dookoła drzewa, miejsca do siedzenia. Można usiąść, podumać, pomyśleć. Idąc dalej, kawałek od fontann, facet w ciemnych okularach z psem zaczepił młodą dziewczynę, ciągnącą walizkę, kazał jej stanąć, pies obwąchał bagaż, podziękował i poszedł dalej. To mną bardzo wstrząsnęło, bo to oznaczało, że zagrożenie jest nadal realne i każdy obok może być potencjalnym zamachowcem. Dlatego też wszędzie widoczna jest policja, dużo policji, zwykłej drogówki i tych ubranych na czarno, w kamizelkach kuloodpornych, z długą bronią.


Powoli szłyśmy dalej idąc w kierunku Wall Street. Bardzo chciałam zobaczyć centrum finansowe. W końcu z tego też znany jest Nowy Jork. Muszę stwierdzić, że ten rejon jest bardzo dziwny. Czułam się tam jak w Harrym Potterze. Nie wiem dlaczego. Uliczki zawiłe, kręte, rozwidlenia- tam kończy się typowa szachownica, która tak bardzo ułatwia chodzenie w Nowym Jorku i orientację w terenie. Weszłyśmy na kawę do Starbucks'a, zero krzeseł, tylko jeden mały stoliczek do oparcia się. Wall Street tym właśnie się charakteryzuje- szybko, nie ma czasu na siedzenie z kawką. Pełno ludzi z teczkami, w garniturach, spieszących gdzieś. Dosłownie przez przypadek trafiłyśmy na słynnego byka! Oczywiście ludzi co niemiara! Naprzeciw byka postawiono jakiś czas temu dziewczynkę. Ludzie stoją w długich kolejkach, żeby zrobić sobie zdjęcie przy byku i dziewczynce. Jeszcze mnie coś nie opuściło, żeby stać nie wiem ile i czekać. Dlatego swoim zwyczajem, jedną ręką dotknęłam byka (czyli będę bogata i to nie ulega wątpliwości :) chociaż mój mąż mówi, że to się nie liczy, bo to trzeba byka jaj dotknąć!), drugą robiłam sobie selfi :) później z daleka walnęłam sobie selfiacza z dziewczynką i pasuje :) Mogłyśmy pójść dalej. Zmęczone, ale mega szczęśliwe poszłyśmy do metra i do domu. Dach, piwko, odpoczynek, później pakowanie walizek, bo następnego dnia wylot.


Cudowny Nowy Jork. Chciałabym tam wracać co rok.

czwartek, 10 sierpnia 2017

Nowy Jork dzień V :)

Niedziela, 11.06.2017r.


Kolejny intensywny dzień w Nowym Jorku. Bardzo chciałam, żeby mój mąż był ze mną. Fajnie byłoby spędzić 10 rocznicę ślubu właśnie w tym wyśnionym, wymarzonym miejscu. No ale... nic straconego, jak już wspominałam ja mam wizę na 10 lat, a Jemu się załatwi :)


W ten dzień zaplanowałam wyjście w drugą stronę, czyli Dolny Manhattan. Tam też jest wiele do zobaczenia i dlatego musiałyśmy tam pójść. Tradycyjnie ok.10.00 wstałyśmy, wyszykowałyśmy się i ruszyłyśmy w kolejną podróż po nieznanym lądzie :) Wsiadłyśmy do metra, które zawiozło nas niedaleko Soho. Byłyśmy niesamowicie ciekawe jak tam jest. Soho to bardzo bogata dzielnica, unikatowe sklepy, można tam kupić drogie rzeczy. My z Wiką szukałyśmy sklepu z kosmetykami Kylie Jenner. Ja oczywiście nie wiedziałam o co chodzi, ale Wika miała w planie kupić kilka kosmetyków. Przeszyłyśmy SOHO wzdłuż i wszerz, i nigdzie nie znalazłyśmy tego sklepu. Miał być obok sklepu sportowego Nike, przechodziłyśmy tam kilka razy, ale nic nie znalazłyśmy. W końcu zrezygnowane poszłyśmy dalej, ale obiecałam Wiktorii, że jak już będziemy w domu, to poszukamy gdzie znajduje się ten sklep i wrócimy tam (okazało się finalnie, że sklep zlikwidowali i jest tylko jeden w Los Angeles). Pozwiedzałyśmy trochę, weszłyśmy do sklepów, żeby zobaczyć te ekskluzywne towary i poszłyśmy dalej.


Kolejne było Little Italy. Napis nad zamkniętym dla pojazdów deptakiem witał wszystkich przychodzących. Tam było kolorowo. Restauracje, sklepy, ciuchy, pamiątki, nawet stragan Merry Christmas! Piękna sukienka, którą chętnie kupiłabym, bo po przyjeździe idziemy na wesele, więc byłoby jak znalazł, ale 160$ to zdecydowanie za dużo.


Następne Chinatown! Dużo straganów, sami Chińczycy. Chyba weszłyśmy w mało turystyczne miejsce, bo turystów nie widziałyśmy praktycznie wcale. Za to na straganach piękne, kolorowe, nieznane mi owoce- Red Dragon, Jack Fruit- oba bardzo słodkie. Później żałowałam, że nie kupiłam, ale nie miałam gdzie ich trzymać i cały dzień musiałabym je nosić ( a po ostatnim dniu z butami miałam już dość). Wszędzie chińskie sklepy, napisy, restauracje, lampiony. Oczywiście musiałam kupić kilka pamiątek w sklepie, t-shirtów i czapek. Były te same ciuchy co na Times Square, ale pięć razy tańsze. Bardzo głodne weszłyśmy do jednego z barów Xi'an Famous Foods, który był opisany przez Magdę w Jej książce. Ja zamówiłam makaron z kurczakiem, Wika makaron z wieprzowiną. Wydałyśmy niecałe 10$, ale dostałyśmy pełen talerz pysznego makaronu i najadłyśmy się do syta. Ten smak pamiętam do dziś- pycha! Przeszłyśmy ulicami Chinatown z mapą w ręku. Cały czas kierowałyśmy się na drogę rowerową na Manhattan Bridge, bo na Brooklyn Brigde drogowskazów nie było. Stwierdziłam jednak, że to w tą samą stronę, więc z pewnością dojdziemy tam, gdzie chcemy. Minęłyśmy budynek Sądu- piękną, starą, ogromną budowlę. Szłyśmy w pełnym słońcu, 35 stopni, żar z nieba, a my wytrwale pieszo, kolejny kilometr, idziemy na ukochany most. Wreszcie dotarłyśmy! Uwierzcie mi, jak wchodziłam na most, widziałam te przęsła, liny, deski, flagę Ameryki, w gardle mnie ściskało. Wzruszyłam się, normalnie, to uczucie nie do opisania. Wspaniałe uczucie być w miejscu, które do tej pory było tylko w sferze marzeń, w kosmosie. A teraz ja idę, robię zdjęcia, nagrywam filmiki. Najlepsze uczucie EVER! Dość szybko przeszłyśmy przez cały most, po drodze zatrzymując się, żeby spojrzeć wkoło. Poszłyśmy odpocząć, usiąść na trawie pod mostem, zadzwonić do Polski i pokazać gdzie jesteśmy i co robimy. Jak już odpoczęłyśmy poszłyśmy z powrotem. Zdecydowałam, że jeszcze pójdziemy do WT One zobaczyć jaki widok jest z najwyższego budynku w Nowym Jorku. W jednym z parków usiadłyśmy, żeby odpocząć. W pewnym momencie zaczęły zewsząd zjawiać się wiewiórki. Cudowne, malutkie, przyjazne, stające na dwóch łapkach i dosłownie proszące o orzeszka. My nie miałyśmy im co dać, ale przyszedł pewien pan, który miał cały wielki wór z orzeszkami. Zaczął je karmić. Zauważył, że jesteśmy rozbawione i zainteresowane tymi malutkimi zwierzątkami. Dał Wiktorii orzeszki i mogła sama je pokarmić. Była zachwycona, wiewiórki też. Po krótkiej rozmowie z owym panem okazało się, że mieszka niedaleko od lat i przychodzi tu codziennie dokarmiać wiewiórki. Świetny gość. Pożegnałyśmy się i poszłyśmy dalej.


Podeszłyśmy do budynku WT One, najwyższego budynku w Stanach Zjednoczonych. Wieżowiec ma taras widokowy na 102 piętrze, wysoki na 541 metrów (czyli 1776 stóp- Deklaracja Niepodległości). Budynek nazwany Wieżą Wolności, wybudowany po zamachach z 11 września 2001 roku. Oddany do użytku w 2014 roku. Dzięki temu, że miałyśmy CityPass dostałyśmy bilety taniej i weszłyśmy bocznym wejściem, jak jakieś VIP! :) Ale mi było fajnie. Chwila rozmowy z ciemnoskórym chłopakiem sprzedającym bilety, czarodziejski uśmiech i chciał jechać z nami do domu- uświadomiłam mu skąd przyjechałyśmy, bo nie bardzo wiedział gdzie jest Polska :) Weszłyśmy bocznym wejściem, wsiadłyśmy do windy i zaczęło się! Najpierw film wyświetlany na ścianach windy. Film pokazywał na którym piętrze się znajdujemy, jak szybko jedziemy oraz świat na zewnątrz, jak wszystko rośnie wraz z każdym piętrem. Obłędny widok. Ciarki na całym ciele. Po 52 sekundach wysiadłyśmy na 102 piętrze. Obsługa poinformowała nas, żebyśmy ustawili się naprzeciw ściany, jeden obok drugiego. Dziwne trochę, ale myślę coś to musi oznaczać, chyba coś się będzie działo. Nagle na trójwymiarowej ścianie zaczęli wyświetlać film reklamowy, na którym widoczne były wszystkie symbole Nowego Jorku i Ameryki. Głośna muzyka, obraz, zrobiło wrażenie. Ale tego, co się stało na końcu w życiu się nie spodziewałam! Nagle ściana zaczęła się podnosić, słońce mocno świeciło, więc dopiero po chwili ujrzałam cudowny, fantastyczny widok na cały Nowy Jork - ze 102 piętra! Wtedy nie wytrzymałam i puściłam łezkę. Widok stamtąd zapierał dech w piersiach. Wreszcie wpuścili nas na taras widokowy. Można było zobaczyć nie tylko wyspę, ale też Brooklyn, Statuę Wolności, New Jersey i jeszcze dalej. Cudowny widok. Trudno było stamtąd iść, ale było już dość późno, musiałyśmy jeszcze do domu dojechać. Wychodziłyśmy z niedosytem, ale następnego dnia miałyśmy tu wrócić do muzeum 11 września, więc nic straconego.


Dotarłyśmy bez problemu do metra. Pojechałyśmy na Pierwszą Aleję. Do sklepu po piwko, chleb, wędliny i coś na rano. Do domu i od razu szłyśmy na dach. A tam nasz niesamowity widok. Zmęczenie ogromne, ale zadowolenie jeszcze większe. Każdemu życzę takiego wyjazdu. Wyprawy w marzenia. To niesamowite uczucie. Coś jak sen.

wtorek, 8 sierpnia 2017

Nowy Jork dzień IV :)

Sobota 10.06.2017r.


Z uwagi na to, że co chciałyśmy wejść do biblioteki publicznej to była zamknięta, wczoraj spojrzałyśmy już na godziny otwarcia i wreszcie nam się udało ok.11.00 przed południem wbić do tego budynku. Oczywiście na wejściu sprawdzanie zawartości toreb, rozumiem. Ja niestety cały dzień musiałam chodzić z reklamówką a w niej pudłem z butami dla męża, które kupiłam na Times Square na samym początku dnia! Pod koniec miałam ich już dość i najchętniej zostawiłabym je w cholerę. Ale szkoda, znalazłam w końcu takie, jakie mu się podobają i rozmiar dostałam! Tyle dałam radę :) I tak targałam ten wielki karton ze sobą przez cały Manhattan. W Bibliotece przepięknie. Budynek robi ogromne wrażenie. Ale coś mi się nie bardzo zgadzało z tym, co w filmach widziałam. Cóż... kilka takich budynków widziałam, które na potrzeby filmu zostały "lekko" zmodyfikowane :) W budynku ogromna ilość książek, woluminów, stoły, komputery, można usiąść, poszukać interesujących nas rzeczy. Sklepienia pięknie malowane, chmury, jakby się w niebo patrzyło. Cudownie. Na to czekałam. Tych budynków nie mogłam się doczekać.


Później przespacerowałyśmy się Piątą Aleją, po drodze mijając paradę Hari Kriszna. Kolorowo, pięknie, pełno pięknych kobiet ubranych w kolorowe stroje. Balony, muzyka, żywe kolory. Pięknie. Później trafiłyśmy do Rockefeller Center, gdzie w miejscu słynnej choinki, którą kiedyś chcę zobaczyć, stoi dziewczynka- dmuchana baletnica. Pięknie to wyglądało i kilka razy jej szukałyśmy, niestety nie mogłyśmy jej znaleźć :) Rockefeller Center robi wrażenie. Później poszłyśmy spacerkiem do ZOO w Central Parku. I co? Oczywiście wygląda to troszkę inaczej niż w "Pingwinach" :) Obejrzałyśmy pingwiny w podziemiu, ptaszki. W restauracji na terenie ZOO zjadłyśmy "pyszne" fast foody (pizza, frytki, kurczak, hot dog) - aż mi się niedobrze robi jak sobie pomyślę :) Poszłyśmy dalej, bo tego dnia miałyśmy zaplanowane jeszcze muzeum The MET- Metropolitan Museum of Art. Szłyśmy chodnikiem, ulicą obok jeździły przepiękne limuzyny, bardzo drogie auta, no i oczywiście żółte taksówki (przy Central Parku są najdroższe mieszkania).


Muzeum wrażenie robi już z daleka. Kolejny ogromny budynek, z pięknymi kolumnami, fontannami. W środku przepych, wiele eksponatów, obrazów, rzeźb. Obrazy z pejzażami zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Szczególnie obraz Claude'a Moneta, najlepszego moim zdaniem impresjonisty- uwielbiam jego prace. Ach... uczta dla ducha i oczu :) Nacieszyłyśmy oczy, porobiłam zdjęcia i poszłyśmy dalej. Byłyśmy praktycznie w Central Parku, więc weszłyśmy, usiadłyśmy na ławce przy takiej szerokiej alei, którą spacerowali sobie ludzie, nigdzie się nie spiesząc. Posiedziałyśmy, odpoczęłyśmy, kupiłyśmy hot-doga (tak małego, że moja 4-letnia Pola by się tym nie najadła!), wodę i ruszyłyśmy zobaczyć co też tam się dzieje w sobotę. I co? Szaleństwo! Pełno ludzi! Ale naprawdę pełno. Wszędzie, na każdym wolnym skrawku trawy, kamienia, wszędzie! Na ławkach, fontannach. Trafiłyśmy w miejsce, gdzie za ogrodzeniem ludzie jeździli na rolkach i wrotkach. Raczej dominowali czarnoskórzy, ale te ich kocie ruchy! Nagrałam tam kilka filmików, bo tego nie da się opowiedzieć, to trzeba zobaczyć. Większość ludzi starszych, kolorowo ubrani, na rolkach- wrotkach i jeździli w rytm muzyki, którą puszczał DJ. Miał swoje miejsce na środku tego placu, a wokół oni jeździli, robili różne układy. Fantastycznie. Cudowni ludzie, radośni, weseli, roztańczeni, rozbawieni. Dlaczego w Polsce tak mało ludzi starszych i uśmiechniętych, zwariowanych. Tam każdy się bawi, spełnia swoje zachcianki, realizuje swoje pasje. Ludzie zgromadzili się wokół, żeby oglądać to niesamowite zjawisko, a oni po prostu jeździli, bawili się wspólnie, śmiali, tańczyli, śpiewali.


A później już nuda- Piąta Aleja, Victoria'a Secret i powrót do domu. A tam stwierdziłyśmy, że pójdziemy wreszcie na dach budynku. Okazało się, że to była najlepsza decyzja. Zastanawiałyśmy się dlaczego wcześniej tam nie dotarłyśmy. Widoki niesamowite. Wokół Empire State Building, Chrysler Building, z daleka WT One i okoliczne dachy, na których ludzie robili sobie imprezy- przecież to sobota- a ja z jednym piwkiem. Na naszym dachu puste ławki, żadnych ludzi- grzeszą, dosłownie grzeszą! Mieć taki dach i takie widoki i nie korzystać! Nie wiedzą co tracą. My posiedziałyśmy trochę, pogadałyśmy, a później do pokoju, kąpiel i spać.


Jutro też jest dzień i kolejne atrakcje :)

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Nowy Jork dzień III :)

Piątek 9.06.2017r.

Zmęczone po wczorajszych wojażach na Brooklynie wstałyśmy nieco później :) Nie chce się wstawać - zmęczenie jest ogromne. Nie mówię o jakiś niedogodnościach, które są związane ze zmianą czasu, bo na to nie miałyśmy nawet czasu. Ale w końcu przyjechałyśmy tu tylko na tydzień, więc mamy tylko kilka dni na zobaczenie wszystkiego, co dla nas zaplanowałam- a trochę tego jest :)


W ten dzień zaplanowałam Muzeum Historii Naturalnej- uwielbiam "Noc w muzeum"! I ja tam? Ależ byłam podekscytowana! Muzeum zlokalizowane naprzeciw Central Parku, dość daleko od naszego miejsca zamieszkania, ale w końcu mamy metro i jesteśmy już takie "obyte". Przepiękny, stary, ogromny budynek. Na wejściu szkielety dinozaurów. Pełno ludzi. Mimo, że miałyśmy karnety City Pass to musiałyśmy stać w kolejce, ale to nic. Mogłyśmy wybrać sobie seans w kinie w Muzeum. Poza tym mogłyśmy się rozejrzeć, zobaczyć jak w środku jest pięknie. Zwiedzanie zajęło nam kilka godzin, aż nas nogi rozbolały. Trochę się różni od tego, co było w filmie- nie było tego gościa na koniu, co go grał Robin Williams! :) Kilku innych rzeczy też nie było! Ale za to.... byłam w MUZEUM HISTORII NATURALNEJ W NOWYM JORKU!!!! Mojego szczęścia nie było końca. Narobiłam tyle zdjęć, że samo oglądanie mnie znudzi i na samą myśl o tym muzeum będzie mnie mdlić! :)


Po wyjściu z Muzeum poszłyśmy sobie kupić Smoothie, drogie bo aż 7$, ale za to przepyszne, robione na miejscu przy mnie, z owoców przeze mnie wybranych. Poszłyśmy spacerkiem do Central Parku. Piękny, fantastyczny Central Park. Dający schronienie wiewiórkom, ludziom chcącym wypocząć, pojeździć na rolkach, rowerze, pograć w różne gry zespołowe, porozmawiać ze znajomymi, albo po prostu dający odpoczynek każdemu kto chce chwili z dala od zgiełku ulicy, wieżowców, klaksonów. Wspaniały park, najpiękniejszy jaki widziałam. Ogromny! Szłyśmy i szłyśmy, i nie było końca. Mniej więcej orientowałam się gdzie możemy być, ale wszędzie są dróżki, kręte, skręcające to w jedną to w drugą stronę. Co chwilę piękne mosty, mosteczki, stawy- mniejsze, większe, pełno ludzi w łódkach. Zza drzew wystające budynki, a w parku cisza, tylko co jakiś czas grający ludzie- to na skrzypcach, na saksofonie, trąbkach, gitarach. Cudownie :) Aż się chciało cieszyć i uśmiechać do wszystkich. Najpiękniejsze widoki. Próbowałyśmy trafić do ZOO, ale niestety nie udało nam się- trochę kiepskie oznakowanie w parku (praktycznie drogowskazów nie było), a mapy ZOO w kilku miejscach. Miałam jeszcze kilka miejsc zaplanowanych, więc poszłyśmy dalej. Szybka sesja zdjęciowa przez hotelem Plaza (tam, gdzie Kevin był sam w Nowym Jorku ) :)


Kolejnym miejscem był taras widokowy Top Of the Rock w Rockefeller Center. Chciałam zobaczyć Central Park z góry. Na wejściu zwisające z sufitu kamienie Swarovskiego, w słońcu pięknie się mieniły- zrobiłam piękne zdjęcie na ich tle. Z tarasu Top of the Rock jest najlepszy widok. Rzeczywiście chodziłam jak zaczarowana. Musowo zrobione zdjęcia na tle Central Parku. Pochodziłam dookoła i zrobiłam zdjęcie Empire State Building, WTOne, całej okolicy i poszłyśmy dalej zwiedzać. Szłyśmy Piątą Aleją, podziwiałyśmy piękne sklepy, obowiązkowo zajrzałyśmy do salonu Victoria's Secret. Ogromny sklep, 3 piętra. Na wejściu stoi pan, który wpuszcza klientów. W środku przepiękne zdobienia, wszędzie zdjęcia modelek z wybiegów, stroje wybiegowe, bielizna. Obłędny zapach. Oczywiście kupiłam jeden z zapachów- pachnie nieziemsko. Na każdym piętrze bielizna, perfumy, a na ostatnim pomieszczenie ze strojami z wybiegów, zrobione stanowisko na wzór tego, przy którym projektanci wymyślają stroje, dobierają materiały. Próbki materiałów przy każdym modelu, zdjęcie wybiegowe modelki- magia. Zabrałyśmy po jednym plakacie- nie wiedząc co dokładnie znajduje się w środku (mąż cieszy się ze zdjęcia 70cm x 100cm modelki w bieliźnie wiszącego w sypialni). Samej mi się podoba i to był mój pomysł.


Po drodze kilka zdjęć na tle wymyślnych fontann w różnych kształtach. I tradycyjnie ostatnie miejsce na chwilę odpoczynku, zjedzenie pysznego fast food'u (zestaw z Maka na Times Square). Od tego śmieciowego jedzenia tak spuchłam, że już mi chyba nic nie pomoże. Nawet tabletki na żołądek nie pomagają. Jeszcze tylko zdjęcie zachodzącego słońca między budynkami, do metra i do domu.


Jeszcze tylko zakupy na 14 ulicy- chleb, woda, wędlina, sałatki- i do domu. Kąpiel, telefon do bazy w Polsce i spać. Jutro kolejny, wyczerpujący dzień.